wielki poniedziałek przepadł bez wieści.
wielki wtorek. kruche ciasto. mazurek pomarańczowy. Jezus włóczy się gdzieś, załatwia swoje ostatnie sprawy (jakieś cuda, ostatnie polecenia... już nie pamiętam) w mieście, które za jedyne kilkadziesiąt lat czeka pacyfikacja. tacy jak on wiedzą takie rzeczy. są jak ludzkie sejsmografy. odczytują odległe sekwencje zdarzeń z niewypowiedzianych jeszcze słów, które dopiero rodzą się w umysłach, w lekko zmarszczonych brwiach znużonych codzienną bieganiną. wnuki tych ludzi, pokrzykujących teraz na swoje dzieci, żeby nie plątały się bezczynnie pod nogami, będą musiały uciekać. ich wnuki i prawnuki dotrą kiedyś do dalekich krain, których dzisiaj nie ma nawet na mapie. porasta je gęsta i zmierzwiona sierść prastarej puszczy. kiedy tam dotrą, jakoś się urządzą. a potem będą ich posądzać o dziwne rzeczy. że kradną z cudzych świątyń małe, białe opłatki, wbijają w nie ostre noże, a wtedy, z tych białych, delikatnych wafelków płynie jego krew. Jezus mimowolnie uśmiecha się pod nosem. patrzy na swoje brudne dłonie i zakurzone stopy. Boże Ciało, myśli, i teraz nie może już się powstrzymać od śmiechu. aż się zanosi. łzy spływają mu po zarośniętych policzkach, kiedy śmieje się na całe gardło. przechodnie patrzą na niego zdziwieni. z niesmakiem. miasto nie ma czasu na wariatów. miasto gorączkowo przygotowuje się do święta Paschy.
wielka środa. mazurek czekoladowy. mazurek migdałowy. dokończę go jutro. chyba, że jutro powiem sobie nie. ostatni dzień przed wielkim świętem. kobiety mają pełne ręce roboty. trzeba upiec macę, przyrządzić jagnięcinę, upewnić się, że są gorzkie zioła i wino w kadziach. izby, nawet te najbiedniejsze, muszą być pozamiatane i schludne. kolejne elementy układanki znajdują swoje miejsce. światło -- zgadza się. obezwładniające, niepowstrzymane przez nagie jeszcze gałęzie drzew. zapachy -- zgadza się. prażone migdały, pomarańcze, cytryny, wanilia, czekolada. kruche ciasto. i ciasto drożdżowe. gorzki smak skórki pomarańczowej. brakuje sernika. nie szkodzi. sernika w tym roku nie będzie.
wielki czwartek. mazurek migdałowy. pełnia oświetla poddasze ostrym, białym światłem. teraz siedzą w niewielkiej izbie, wynajętej w ostatniej chwili. jak im się to udało? ktoś może polecił ich gospodarzom. ktoś ręczył, że nie będą mieli z ich powodu przykrości. reszta pieniędzy starczyła na skromny posiłek. patrzy na miskę z soczewicą. nigdy za nią nie przepadał. ale musi przecież jakoś okazać swoje współczucie, jakoś mu podziękować. co z tego, że będzie to jedynie przypadkowe spotkanie dłoni sięgających równocześnie do jednego półmiska. gdyby tylko potrafił przekonać go, że rozumie i jest mu wdzięczny. że nikt z pozostałych by tego dla niego nie zrobił. ale tego akurat nie może. chociaż niebawem, będą utrzymywali, że jest wszechmogący. krzywi się z niesmakiem. bardziej od soczewicy, nie znosi tych wszystkich słów. im bardziej wyszukane i górnolotne, tym bardziej zionie od nich pustką. wczorajsza wesołość opuściła go. czuje się zrezygnowany. obojętny. a musi im jeszcze wszystko wytłumaczyć. czasu jest mało, a oni zajęci są posiłkiem, tanim winem i swoim towarzystwem. w dodatku Jan garnie się do niego, zagaduje, jak małe, marudne dziecko domaga się całej jego uwagi. tymczasem on, on w tej chwili najbardziej chciałby porozmawiać z Judaszem. z westchnieniem rezygnacji bierze do ręki macę.
wielki piątek. dreptanina. co prawda niespieszna, ale ręce i głowa cały czas zajęte. cholera, czemu to musi tak boleć, myśli, kiedy usta nabiegają mu krwią. spluwa, ale krwotok nie ustaje. nieźle oberwał. w dodatku nie spał całą noc. wleką się teraz noga za nogą. dobrze chociaż, że gwoździe to ściema.
skoro naprawdę nie da się tego inaczej załatwić. dobrze, że nie ma jeszcze tych przeklętych wynalazków. nie podepną
go do respiratorów, nie będą go reanimować w nieskończoność. nie wprowadzą w stan śpiączki
farmakologicznej. nie będą rozwlekać tej agonii w niekończącą się serię
sztucznych oddechów. nie będą tłoczyć w niego hektolitrów cudzej krwi.
nie, co to to nie. co do krwi, umowa pozostaje umową. jedna rana, zresztą głównie z myślą o Tomaszu i na tym koniec. pozostanie wiecznym dawcą. ta cała krew, którą już niedługo będą tłoczyć z jego wyznawców do niczego nie jest mu potrzebna. nie dokona się wtórna transfuzja. zresztą, i tak nie znaleźliby właściwej mu grupy. nie chce o tym myśleć. czuje, że brakuje mu tchu. ostatecznie na tym to polega. już niedługo. wreszcie będzie mógł odpocząć. tylko jeden dzień na całą wieczność. ale zawsze coś.
wielka sobota. dzień małych cudów. w garnku grzechoczą jajka gotowane na twardo w łupinach cebuli. pod lnianą ścierką śpi sobie ciasto. z każdym oddechem rozrastają się drożdżowe sny, od których puchnie jego miękkie ciało. całkiem inne ciało leży przywalone ciężkim kamieniem. na szczęście znalazł się sponsor. starczyło na płótno i oleje. i skromne, odludne miejsce pochówku. tu jest cicho i spokojnie, kamień skutecznie tłumi wszelkie odgłosy. łkanie i zawodzenia dewotek maltretujących plastikowe różańce. energiczne kroki zakonnic krzątających się przy grocie z
papier mache, poprawiających troskliwie sztuczne kwiaty i bazie w plastikowych wazonach. utyskiwania zniecierpliwionych strażników. co za absurd. pilnować grobu jakiegoś przybłędy przez całą noc. w grocie słychać tylko miarowy, cichy szelest rosnących korzeni, krzątaninę podziemnych stworzeń, wilgotne poczynania przebiegłych grzybni. ale i to już go nie dotyczy. spowija go całun błogiego niebytu.
wielka niedziela. już po wszystkim. wszystko się dobrze skończyło. podobno. można teraz skosztować lukrowanych dekoracji. zrobić ładne zdjęcie. bez zdjęcia się nie liczy. a potem nadgryźć rzeczywistość tam, gdzie nie zaskoczy podniebienia goryczą. jedzenia jest jak zwykle za dużo. jak co roku, znowu przesunęłam granicę o jeden mazurek za daleko. tymczasem w mieście panuje cisza. w czystym powietrzu snują się smugi zapachów. intensywne, namacalne. można je niemal nawinąć na palec jak przędzę. zapach chleba z piekarni miesza się z aromatem fiołków, od których kipią miejskie trawniki. magnolie pachną wilgocią porannej rosy, która nie wylała się jeszcze z na wpół otwartych kwiatów. słychać śpiew kosów, mantry sikorek, przenikliwy krzyk pustułki. w chłodnym powietrzu tańczą plastikowe rękawiczki. przedrzeźniają zwykły pośpiech i gwar, nieobecne teraz na opustoszałej ulicy. podniecone tym sztucznym życiem żartobliwie wytykają siebie palcami. kiedy wiatr dokazujący tą śmiecionośną pantomimą przycicha, rękawiczki więdną, opadając z westchnieniem na zakurzone chodniki jak pięciopalczaste, zużyte kondomy. przekwitające śliwy wyrzucają w powietrze ostatnie konfetti dusznego zapachu. dotychczasowa biel szarzeje na chwilę, by niemal od razu przerodzić się w jaskrawą zieleń pierwszych listków. pod wieczór z tłustych odwłoków latarni sączy się żółte światło wabiąc jętki jednodniówki. zużyta pełnia topnieje. przytłacza ją cień tej dziwnej planety, którą z bliżej nie wyjaśnionych powodów, tylu bogów, tyle razy usiłowało zbawić.
Hallelujah?